Karkonosze -> Gawęda -> O zimowym jednodniowym wypadzie
 
 

nadesłał Jan Pacholski

Ruszyliśmy w niedzielę o 4:50 "pośpiechem" do Jeleniej Góry. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji Wałbrzych Miasto skonstatowaliśmy, że świeżego śniegu jest sporo. W Jeleniej złapaliśmy autobus do Karpacza. Nie wiedząc, że warunki śniegowe będą tak rewelacyjne planowaliśmy początkowo wjechać na grzbiet wyciągiem (na Kopę), a potem pokręcić się w okolicach Równi pod Śnieżką i Smogorni, może wstąpić na czeskie papu i piwko do Lucni boudy i zjeżdżać Drogą Jubileuszową jak długo będzie to możliwe. Myśleliśmy, że jak dobrze pójdzie to śniegu starczy do Polany.

Tu jednak aura po raz drugi w ten weekend spłatała nam figla. Choć w Karpaczu śnieg sypał spokojnie i w ogóle nie było wiatru, to wysoko na grzbiecie duło niesamowicie, więc krzesełka na Kopę nie jeździły. Ale nie było to problemem! Świeżego śniegu była taka masa, że bez najmniejszego problemu udało nam się ruszyć na nartach spod samego Wangu. Przedtem jednak zjedliśmy małe śniadanko w pobliskim barze - ja jadłem pyszny placek po węgiersku, mojej Madźce wystarczył talerz zupki pomidorowej. Ponieważ nie było piwa musieliśmy zadowolić się kawą rozpuszczalną z mleczkiem.

Droga na Polanę była cudna! Biało jak w środku zimy, z nieba padał cudowny, świeży śnieżek, na drodze leżał miękki puszek i w ogóle było jak w zimowej bajce. Niestety powyżej granicy lasu sielanka się skończyła - zaczęło koszmarnie wiać. Do "Strzechy Akademickiej" szło się jeszcze jakoś znośnie, ale potem było już znacznie gorzej. Zaspy puchu, w które w nartach grzęzło się po kolana i widoczność ledwie od tyczki do tyczki. Posuwaliśmy się naprzód tak wolno, że w pewnym momencie podjąłem decyzje o odwrocie. I chyba słusznie, co prawda nie byliśmy w jakiejś nadzwyczajnie niebezpiecznej sytuacji, ale mozolne brnięcie w takich warunkach po prostu było bardzo nieprzyjemne, a do tego istniała uzasadniona obawa, że do Lucni boudy i tak nie zdążymy dotrzeć, albo że będzie ona zamknięta.

Po drodze, jeszcze przed podjęciem decyzji o odwrocie, wyratowaliśmy z opresji dwóch "wopistów", którym skuter śnieżny ugrzązł w zaspie i nie był w stanie wyjechać o własnych siłach.

Powrót do granicy lasu był okropny. Wiał północny wiatr, wyjątkowy jak na karkonoskie warunki. Ale za to jak wiał! Od tyczki do tyczki ledwie było cokolwiek widać, a tu jeszcze wiatr sypie w oczy ostre jak igiełki płatki śniegu. Przyjęliśmy następującą taktykę: ja wypatrywałem tyczkę, ustawiałem się w kierunku na nią "na azymut", Madźka stawała za mną i ruszaliśmy. Potem zwykle okazywało się, że jest do niej w istocie dużo bliżej niż się to początkowo wydawało. Ja wywaliłem się dwa razy wjeżdżając z impetem po kolana w zaspę, której najnormalniej w świecie przedtem nie widziałem!

Od "Strzechy Akademickiej" jechało się już znośnie, ale potem, już w lesie! Był to jeden z najcudowniejszych zjazdów jakie kiedykolwiek zaliczyłem. Tuż przed nami jechał ktoś na skuterze śnieżnym (może byli to "wopiści", których wcześniej "wyratowaliśmy"), więc trasa była trochę ubita. Na wierzch napadał już jednak świeży puszek, więc można było spokojnie manewrować. Trzeba nawet przyznać, że jak na zjazd dość stromą na tym odcinku "Drogą Jubileuszową" nie był on wcale bardzo szybki.

W "Samotni" zatrzymaliśmy się na piwo i gołąbki. Piwo było pyszne i zimne, gołąbki niestety też, ale za to bardzo smaczne i sycące. Po krótkim popasie ruszyliśmy w dół, do Karpacza.

Najpiękniejszy był chyba odcinek pomiędzy wylotem łącznika do "Samotni" na "Drogę Jubileuszową", a Polaną. Potem też było nieźle, ale świeży śnieg lepił się nieco do nart. Udało nam się zjechać nie tylko do Wangu, ale, już uliczkami Karpacza, do przystanku autobusowego pod dawnym hotelem "Biały Jar".

I tak skończyła się ta cudowna wycieczka. Makabrycznie zdezelowanym autobusem wracaliśmy do Jeleniej Góry, stamtąd już pociągiem do Wrocławia. Nie spodziewaliśmy się, że jednodniowy wypad w Karkonosze, trochę "na wariackich papierach", okaże się tak udany!

Grzegorz Krugły